Joga camp - koszty, miejsce, wrażenia

/ 19:11

Kiedy pewnego wtorku przyjaciółka napisała do mnie z propozycją pojechania na mały obóz jogowy w kolejnym tygodniu, właściwie potrzebowałam tylko pół dnia, żeby się zgodzić. Już od jakiegoś czasu obóz jogowy widniał na mojej bucket list, ale wpisując go tam, raczej nie myślałam o najbliższej przyszłości.

Takie wyjazdy kojarzyły mi się z dużym wydatkiem oraz byciem na naprawdę zaawansowanym poziomie. Okazało się jednak, że los się do mnie uśmiechnął i już tydzień później ochoczo próbowałam podchodzić do pozycji odwróconych, ciesząc się moim weekendem w duchu slow life.

Poniżej opisuję jak wyglądał mój wyjazd, co mi dał (a dał sporo!) i ile to wszystko kosztowało.

Weekend jogi z Centrum Yogi - kosztorys 

Nasz wyjazd organizowało łódzkie Centrum Yogi, które prowadzą dwie przemiłe, wyrozumiałe i doświadczone joginki.

Czterodniowy wyjazd kosztował 690 zł, w co wliczone były: trzy noclegi w Zagrodzie Kuwasy (więcej o niej za chwilę) oraz pełne wyżywienie. Dodatkowo musiałyśmy zapłacić za dojazd (jechałyśmy samochodem z Warszawy, wyszło ok. 150 zł za paliwo w dwie strony) oraz 35 zł za wycieczkę na bagna biebrzańskie (dla chętnych). 

Ostatecznie wydałam ok. 1000 zł, licząc jeszcze jedzenie po drodze i masaż.

Jak na program, który zobaczycie poniżej i przebywanie wśród przepięknej przyrody, ta cena była więcej niż dobra.

Program



Z uwagi na to, że wyjazd trwał tylko cztery dni (właściwie to trzy i pół), program każdego dnia wyglądał trochę inaczej. Mniej więcej jednak prezentował się następująco:

  • 8:00 pranajama, czyli nauka oddychania 
  • śniadanie 
  • 10:30-12:30 praktyka jogi
  • obiad 
  • 16:30-18:30 praktyka jogi 
  • kolacja 
  • medytacja/masaż 

Z jednej strony był dla mnie dość intensywny (dotąd ćwiczyłam jogę ok. dwadzieścia minut dziennie), a z drugiej bardzo szybko podpasowała mi ta rutyna oparta na ćwiczeniu i jedzeniu :) 

Sama praktyka była dostosowana do poziomu grupy (który był raczej zróżnicowany), ale też indywidualnie do każdego z nas. Nie czułam, że jako dość początkująca w świecie jogi, nie daję rady czy odstaję - także śmiało polecam taki wyjazd także, a może przede wszystkim, początkującym

W końcu fajnie (i mądrze!) na początku przygody z jogą, oddać się w ręce dobrego nauczyciela, który pokaże, co i jak, a w razie potrzeby - skoryguje nasze starania.

Miejsce - Zagroda Kuwasy

Obóz był atrakcyjny również ze względu na miejsce, w którym się odbywał. Zagroda Kuwasy to miejsce znajdujące się na Podlasiu, w bardzo bliskim sąsiedztwie Biebrzańskiego Parku Narodowego. Dokoła pięknego, drewnianego domu, widać tylko lasy, stawy i tutejsze zwierzaki (konie i kozy). 








Dwa powyższe zdjęcia zrobiłam podczas wycieczki na bagna i grzędy - było w porządku, ale mnie do szczęścia wystarczy zwykły las.




To takie miejsce, którego na pewno wielu z nas bardzo potrzebuje w zabieganym świecie - życie toczy się tu zdecydowanie wolniej. Zamiast dźwięku ulicy, dochodzą do nas dźwięki lasu, wycieczka do Parku Narodowego jest na wyciągnięcie ręki, a po śniadaniu możemy poopalać się na leżaku albo pojeździć na koniach, zamiast nerwowo sprawdzać maile.
Jeżeli chodzi o samą jogę, to mieliśmy do dyspozycji dużą, drewnianą salę - niesamowicie mi się podobała i aż chciało się w niej ćwiczyć. Nic dziwnego, bo naturalne materiały we wnętrzach sprzyjają relaksowi, który jest przecież jednym z celów jogi. 




Poza dwiema salami do jogi, na terenie Zagrody znajdują się pokoje urządzone w dość tradycyjnym, wiejskim stylu (oczywiście też drewniane), mała stadnina oraz część wspólna - to tam podawane są posiłku oraz można tam posiedzieć sobie przy kominku wieczorem (szkoda tylko, że ta sala jest otwarta jedynie do 22).

Jedzenie - dieta wegetariańska 



Osobny temat to jedzenie, które zaskoczyło mnie bardzo na plus. Mniej więcej przez połowę wyjazdu serwowane były tylko dania wegetariańskie - na życzenie naszej szkoły jogi. Później, gdy dojechali inni goście, pojawiły się również mięsne propozycje - ale postanowiłam, że skoro mam taką okazję, to będę sięgała tylko po wege żarełko. 

Opierało się ono na potrawach przygotowywanych na bazie lokalnych, dobrych produktów - co czuć było w smaku (część z wyrobów Zagrody Kuwasy można zresztą zakupić na miejscu, składając specjalne zamówienie w czasie pobytu). Najbardziej przypadło mi do gustu curry, risotto, a śniadaniowo - przeróżne wege pasztety i pasty.

Doszłam do wniosku, że gdyby ktoś mi tak smacznie gotował, to w ogóle nie czułabym potrzeby sięgania po mięso (haha). Tym bardziej, że po czterech dnia takiej diety, czułam się zaskakująco dobrze. Pewnie wpływ miała na to też joga, ale poza tym poprawiła mi się cera, włosy i figura - chociaż całkiem możliwe, że to po prostu od zdrowego jedzenia, a nie ograniczenia mięsa.

Jedynie przez pierwsze dwa dni było ciężko - nie pod kątem smakowym, ale jednak strączki robiły swoje i mój brzuch wcale nie czuł się lekko i slim. Na szczęście trzeciego dnia organizm chyba załapał, że czas otworzyć się na nowe, wege smaki i był już tylko lepiej.


***

To tyle informacji o samym miejscu i o obozie jogi, a teraz czas na trochę prywaty! ;)

-> Dlaczego potrzebowałam takiego wyjazdu?

Jak wspominałam na początku, przede wszystkim było to moje małe marzenie, a marzenia są po to, żeby je spełniać, a nie wiecznie odkładać

Poza tym, propozycja wyjazdu padła w idealnym momencie - ostatnio mam całkiem dużo w życiu do ogarnięcia i łatwo się w tym trybie zagubić. Pracuję, studiuję, bloguję i czasem po postu to wszystko mi się nie spina. Czegoś jest po prostu za dużo.
Zdjęcie z przymrużeniem oka, ale po takich czterech dniach jogi, można naprawdę poczuć się bardziej uduchowionym!

Mam taki charakter, że ciężko mi odpuszczać robienie rzeczy, które sprawiają mi satysfakcję. Ten wyjazd był momentem, by zwolnić, pospacerować, zadbać o ciało, o dietę czy porozmawiać z kimś dłużej niż na godzinnej kawie w mieście.

-> Co mi dały warsztaty?

Poza tymi odpoczynkowymi aspektami, to przede wszystkim zaczęłam w końcu lepiej rozumieć jogę. Traktować pozycje bardziej holistycznie - bo przecież czasem przez godzinę przygotowywaliśmy się do tego, żeby pod koniec praktyki w nią na moment wejść. Zwracać uwagę na ustawienie ciała, na manewrowanie mięśniami, na oddech (chociaż z medytacją wciąż nam nie po drodze).

Dotąd ćwiczyłam jogę przez Youtubem w domu, co oczywiście dalej będę robić, ale teraz kusi mnie, żeby raz w tygodniu zacząć chodzić na zorganizowanie zajęcia. Podczas obozu uwagi i poprawki instruktorek dawały naprawdę wiele. A i same pozycje, bardziej dopracowane i głębsze, sprawiały większą frajdę.

-> Co było największym wyzwaniem?

Ciężko mi powiedzieć, że z czymś miałam szczególną trudność psychiczną, bo bardzo spodobała mi się rutyna dnia oparta na praktyce i długie ćwiczenia, podczas których skupiałam się tylko na jodze (i gonitwa myśli czasem ustawała). 

Większym wyzwaniem było za to rozciągnięcie. Pomimo, że "coś tam sobie ćwiczę", to nigdy nie byłam szczególnie wiotka, a dotknięcie otwartymi dłońmi podłogi na wyprostowanych nogach, to wciąż dla mnie Mount Everest. Dzięki intensywniejszej praktyce zobaczyłam jednak, że zmiany są możliwe i często problem nie jest samo rozciągnięcie, ale odpowiednie ustawienie się i spięcie mięśni. Magia!

***

Jeżeli macie jakiekolwiek pytania o obóz, Zagrodę Kuwasy czy może jogę samą w sobie - pytajcie pod wpisem. Z chęcią odpowiem, bo to było cudowne, bardzo wiosenne doświadczenie! Życzyłabym sobie co najmniej raz w roku takiego wyjazdu - zobaczymy.  

Na koniec odsyłam Was też do starego już wpisu o mojej praktyce jogi:






























Kiedy pewnego wtorku przyjaciółka napisała do mnie z propozycją pojechania na mały obóz jogowy w kolejnym tygodniu, właściwie potrzebowałam tylko pół dnia, żeby się zgodzić. Już od jakiegoś czasu obóz jogowy widniał na mojej bucket list, ale wpisując go tam, raczej nie myślałam o najbliższej przyszłości.

Takie wyjazdy kojarzyły mi się z dużym wydatkiem oraz byciem na naprawdę zaawansowanym poziomie. Okazało się jednak, że los się do mnie uśmiechnął i już tydzień później ochoczo próbowałam podchodzić do pozycji odwróconych, ciesząc się moim weekendem w duchu slow life.

Poniżej opisuję jak wyglądał mój wyjazd, co mi dał (a dał sporo!) i ile to wszystko kosztowało.

Weekend jogi z Centrum Yogi - kosztorys 

Nasz wyjazd organizowało łódzkie Centrum Yogi, które prowadzą dwie przemiłe, wyrozumiałe i doświadczone joginki.

Czterodniowy wyjazd kosztował 690 zł, w co wliczone były: trzy noclegi w Zagrodzie Kuwasy (więcej o niej za chwilę) oraz pełne wyżywienie. Dodatkowo musiałyśmy zapłacić za dojazd (jechałyśmy samochodem z Warszawy, wyszło ok. 150 zł za paliwo w dwie strony) oraz 35 zł za wycieczkę na bagna biebrzańskie (dla chętnych). 

Ostatecznie wydałam ok. 1000 zł, licząc jeszcze jedzenie po drodze i masaż.

Jak na program, który zobaczycie poniżej i przebywanie wśród przepięknej przyrody, ta cena była więcej niż dobra.

Program



Z uwagi na to, że wyjazd trwał tylko cztery dni (właściwie to trzy i pół), program każdego dnia wyglądał trochę inaczej. Mniej więcej jednak prezentował się następująco:

  • 8:00 pranajama, czyli nauka oddychania 
  • śniadanie 
  • 10:30-12:30 praktyka jogi
  • obiad 
  • 16:30-18:30 praktyka jogi 
  • kolacja 
  • medytacja/masaż 

Z jednej strony był dla mnie dość intensywny (dotąd ćwiczyłam jogę ok. dwadzieścia minut dziennie), a z drugiej bardzo szybko podpasowała mi ta rutyna oparta na ćwiczeniu i jedzeniu :) 

Sama praktyka była dostosowana do poziomu grupy (który był raczej zróżnicowany), ale też indywidualnie do każdego z nas. Nie czułam, że jako dość początkująca w świecie jogi, nie daję rady czy odstaję - także śmiało polecam taki wyjazd także, a może przede wszystkim, początkującym

W końcu fajnie (i mądrze!) na początku przygody z jogą, oddać się w ręce dobrego nauczyciela, który pokaże, co i jak, a w razie potrzeby - skoryguje nasze starania.

Miejsce - Zagroda Kuwasy

Obóz był atrakcyjny również ze względu na miejsce, w którym się odbywał. Zagroda Kuwasy to miejsce znajdujące się na Podlasiu, w bardzo bliskim sąsiedztwie Biebrzańskiego Parku Narodowego. Dokoła pięknego, drewnianego domu, widać tylko lasy, stawy i tutejsze zwierzaki (konie i kozy). 








Dwa powyższe zdjęcia zrobiłam podczas wycieczki na bagna i grzędy - było w porządku, ale mnie do szczęścia wystarczy zwykły las.




To takie miejsce, którego na pewno wielu z nas bardzo potrzebuje w zabieganym świecie - życie toczy się tu zdecydowanie wolniej. Zamiast dźwięku ulicy, dochodzą do nas dźwięki lasu, wycieczka do Parku Narodowego jest na wyciągnięcie ręki, a po śniadaniu możemy poopalać się na leżaku albo pojeździć na koniach, zamiast nerwowo sprawdzać maile.
Jeżeli chodzi o samą jogę, to mieliśmy do dyspozycji dużą, drewnianą salę - niesamowicie mi się podobała i aż chciało się w niej ćwiczyć. Nic dziwnego, bo naturalne materiały we wnętrzach sprzyjają relaksowi, który jest przecież jednym z celów jogi. 




Poza dwiema salami do jogi, na terenie Zagrody znajdują się pokoje urządzone w dość tradycyjnym, wiejskim stylu (oczywiście też drewniane), mała stadnina oraz część wspólna - to tam podawane są posiłku oraz można tam posiedzieć sobie przy kominku wieczorem (szkoda tylko, że ta sala jest otwarta jedynie do 22).

Jedzenie - dieta wegetariańska 



Osobny temat to jedzenie, które zaskoczyło mnie bardzo na plus. Mniej więcej przez połowę wyjazdu serwowane były tylko dania wegetariańskie - na życzenie naszej szkoły jogi. Później, gdy dojechali inni goście, pojawiły się również mięsne propozycje - ale postanowiłam, że skoro mam taką okazję, to będę sięgała tylko po wege żarełko. 

Opierało się ono na potrawach przygotowywanych na bazie lokalnych, dobrych produktów - co czuć było w smaku (część z wyrobów Zagrody Kuwasy można zresztą zakupić na miejscu, składając specjalne zamówienie w czasie pobytu). Najbardziej przypadło mi do gustu curry, risotto, a śniadaniowo - przeróżne wege pasztety i pasty.

Doszłam do wniosku, że gdyby ktoś mi tak smacznie gotował, to w ogóle nie czułabym potrzeby sięgania po mięso (haha). Tym bardziej, że po czterech dnia takiej diety, czułam się zaskakująco dobrze. Pewnie wpływ miała na to też joga, ale poza tym poprawiła mi się cera, włosy i figura - chociaż całkiem możliwe, że to po prostu od zdrowego jedzenia, a nie ograniczenia mięsa.

Jedynie przez pierwsze dwa dni było ciężko - nie pod kątem smakowym, ale jednak strączki robiły swoje i mój brzuch wcale nie czuł się lekko i slim. Na szczęście trzeciego dnia organizm chyba załapał, że czas otworzyć się na nowe, wege smaki i był już tylko lepiej.


***

To tyle informacji o samym miejscu i o obozie jogi, a teraz czas na trochę prywaty! ;)

-> Dlaczego potrzebowałam takiego wyjazdu?

Jak wspominałam na początku, przede wszystkim było to moje małe marzenie, a marzenia są po to, żeby je spełniać, a nie wiecznie odkładać

Poza tym, propozycja wyjazdu padła w idealnym momencie - ostatnio mam całkiem dużo w życiu do ogarnięcia i łatwo się w tym trybie zagubić. Pracuję, studiuję, bloguję i czasem po postu to wszystko mi się nie spina. Czegoś jest po prostu za dużo.
Zdjęcie z przymrużeniem oka, ale po takich czterech dniach jogi, można naprawdę poczuć się bardziej uduchowionym!

Mam taki charakter, że ciężko mi odpuszczać robienie rzeczy, które sprawiają mi satysfakcję. Ten wyjazd był momentem, by zwolnić, pospacerować, zadbać o ciało, o dietę czy porozmawiać z kimś dłużej niż na godzinnej kawie w mieście.

-> Co mi dały warsztaty?

Poza tymi odpoczynkowymi aspektami, to przede wszystkim zaczęłam w końcu lepiej rozumieć jogę. Traktować pozycje bardziej holistycznie - bo przecież czasem przez godzinę przygotowywaliśmy się do tego, żeby pod koniec praktyki w nią na moment wejść. Zwracać uwagę na ustawienie ciała, na manewrowanie mięśniami, na oddech (chociaż z medytacją wciąż nam nie po drodze).

Dotąd ćwiczyłam jogę przez Youtubem w domu, co oczywiście dalej będę robić, ale teraz kusi mnie, żeby raz w tygodniu zacząć chodzić na zorganizowanie zajęcia. Podczas obozu uwagi i poprawki instruktorek dawały naprawdę wiele. A i same pozycje, bardziej dopracowane i głębsze, sprawiały większą frajdę.

-> Co było największym wyzwaniem?

Ciężko mi powiedzieć, że z czymś miałam szczególną trudność psychiczną, bo bardzo spodobała mi się rutyna dnia oparta na praktyce i długie ćwiczenia, podczas których skupiałam się tylko na jodze (i gonitwa myśli czasem ustawała). 

Większym wyzwaniem było za to rozciągnięcie. Pomimo, że "coś tam sobie ćwiczę", to nigdy nie byłam szczególnie wiotka, a dotknięcie otwartymi dłońmi podłogi na wyprostowanych nogach, to wciąż dla mnie Mount Everest. Dzięki intensywniejszej praktyce zobaczyłam jednak, że zmiany są możliwe i często problem nie jest samo rozciągnięcie, ale odpowiednie ustawienie się i spięcie mięśni. Magia!

***

Jeżeli macie jakiekolwiek pytania o obóz, Zagrodę Kuwasy czy może jogę samą w sobie - pytajcie pod wpisem. Z chęcią odpowiem, bo to było cudowne, bardzo wiosenne doświadczenie! Życzyłabym sobie co najmniej raz w roku takiego wyjazdu - zobaczymy.  

Na koniec odsyłam Was też do starego już wpisu o mojej praktyce jogi:





























Kontynuuj czytanie

Gdy zaczniecie wpisywać w Google hasło „jak napisać magisterkę”, pierwszą podpowiedzią będzie „jak napisać magisterkę w tydzień”. Z jednej strony mam świadomość, że wielu jest takich gagatków, co i w trzy dni są w stanie stworzyć pracę dyplomową (a raczej coś na jej kształt), a z drugiej to od razu ostrzegam, że u mnie nie znajdziecie takich „złotych” rad. Mając na to tydzień, trzeba po prostu siąść i pisać, licząc na cud!


A ja nienawidzę zostawiać tego typu spraw na ostatnią chwilę. Zawsze byłam osobą, która planowała sobie nawet naukę do kartkówki, a co dopiero pisanie magisterki. Dlatego zamiast pokazywać Wam, że da się to zrobić w tydzień, zachęcam, żebyście o pracy dyplomowej pomyśleli odpowiednio wcześniej - a ja niżej opisuję, jak uporać się z tym jednocześnie dość sprawnie, jak i jakościowo.

PS Działa też przy licencjacie ;)


Pisanie magisterki krok po kroku


1. Wybór promotora

To bardzo istotny punkt, od którego całe nasze pisanie magisterki się zaczyna. Znam wielu kiepskich promotorów, a bardzo niewielu naprawdę pomocnych i angażujących się, dlatego warto podejść do tego rozsądnie. 

Najważniejsze to oczywiście wybrać promotora, który zajmuje się tematyką naszej przyszłej pracy i będzie udzielał nam merytorycznych uwag. Ale równie istotne jest zasięgnięcie języka - popytajcie starszych znajomych albo poczytajcie fora, żeby przypadkiem nieźle się nie wkopać. 

Dość bezpieczną opcją jest wybór promotora, z którym już kiedyś mieliśmy zajęcia (choć to nie reguła - czasem ktoś jest „kosą” na egzaminach, a świetnym promotorem i odwrotnie).


2. Wybór tematu

Po wyborze promotora musimy sprecyzować temat. Być może już na tym etapie dokładnie wiemy, o czym chcemy pisać magisterkę - to świetnie. Jednak gdy znamy tylko ogólny zarys naszego tematu, to czas zacząć go zagłębiać. 

Na pewno pomocne jest sprawdzenie źródeł - zarówno ich ilości (magisterka to głównie praca odtwórcza, więc sporo literatury źródłowej to obowiązek), jak i tego, co w danym obszarze mają do powiedzenia. Nawet po pobieżnym przejrzeniu paru książek, może okazać się, że trafimy na coś, co nas zainteresuje.

U mojego promotora na jedne z pierwszych seminariów mieliśmy przygotować prezentację wprowadzająca w temat naszej przyszłej pracy. To było pomocne, bo zaczęłam zastanawiać się, jakie mniej więcej problemy chcę poruszyć i skąd będę czerpała o nich wiedzę. Mój ostateczny temat wyklarował się właśnie już na tym etapie i dotyczy on ochrony wizerunku osób powszechnie znanych. 



Gdy tworzyłam prezentację to zorientowałam się też, że wybrany temat zdecydowanie mi leży - mimo pięciu lat studiów nie jestem tak zafascynowana klasycznymi gałęziami prawa, dlatego i na temat pracy starałam się znaleźć coś bardziej „mojego”. Finalnie praca była połączeniem moich zainteresowań prawem autorskim, budowaniem marki, marketingiem oraz Internetem. 

To pokazuje, że znalezienie tematu, który zwyczajnie lubimy, nie jest takie trudne. A moim zdaniem bardzo ważne - ja może nie skakałam z radości na myśl o pisaniu pracy, ale kiedy już zaczynałam pisać, to było to bardzo przyjemne. Czasem napotykałam na trudności natury merytorycznej, ale mimo to starałam się tak dobierać przykłady, rozważania i literaturę, by czerpać z tego radochę. 

Bardzo spodobało mi się, jak mój szef ostatnio powiedział, że podczas rozmowy z klientem zawsze stara się dawać sto procent swojej uwagi i zaangażowania, bo szkoda mu życia na robienie czegoś byle jak

Takie podejście miałam też do pracy - nie jest może milowym krokiem w doktrynie prawa, ale chciałam, by nie była ona napisana bez serca i tylko, żeby napisać. Skoro już moim obowiązkiem było jej stworzenie, postanowiłam, że chcę, by choć trochę mnie to cieszyło. Wam też to radzę!


3. Zgromadzenie kilku pierwszych źródeł

Kiedy już zdecydowaliśmy się na określoną tematykę, czas zacząć przygotowywać się do pisania. Zgromadźcie możliwie dużo źródeł do pierwszego planowanego rozdziału - poszukajcie w bibliotekach (stacjonarnie i w Internecie), księgarniach, zapytajcie wujka Googla, czy może zna jakieś internetowe publikację na ten temat. 

U mnie, ze względu na kierunek, doszły jeszcze orzeczenia, które w sumie też w głównej mierze wyszukiwałam troszkę na oślep w Internecie. Poza tym dobrym źródłem literatury są przypisy - gdy już wypożyczycie 2-3 pozycje, popatrzcie, do jakich innych książek ich autorzy się odwołują.

To też najwyższy czas, by zapoznać się z ogólnouczelnianymi wymogami dotyczącymi formalnych aspektów pracy. Na Uniwersytecie Wrocławskim taki plik po prostu wisi gdzieś na oficjalnej stronie. Dzięki niemu możemy przygotować plik, w którym będziemy pisać - ustawimy odpowiedni font, interlinię, wcięcia. 


4. Plan pracy

Jeżeli do tej pory nie wyklarował Wam się nawet ogólny plan pracy, spróbujcie poszukać głównych zagadnień poruszanych w literaturze, którą zgromadziliście. Ja przed klasycznym planem, zrobiłam mapę myśli, w której wypisywałam wszystko, co przyszło mi na myśl związanego z moim tematem. 

Stopniowo uzupełniałam ją, a w końcu stworzyłam zarys rozdziałów mojej pracy magisterskiej. Wiem, że niektórzy już na tym etapie mają gotowy szczegółowy plan całej pracy, ale ja to robiłam osobno przed każdym rozdziałem.


5. PLAN DZIAŁANIA

Czas na creme de la creme, czyli nasz plan działania. Tak naprawdę to dzięki niemu miałam:

a) motywację do pisania,
b) brak pernamentnej paniki, że nie wiem, co robię,

c) pewność, że zdażę
(bo plan tworzyłam zawsze z zapasem czasowym).


Plan robiłam przed każdym rozdziałem osobno i dzieliłam go na bardzo drobne punkty, które następnie przypisywałam do konkretnych dat. U mnie małe zadania zawsze sprawdzają się lepiej - po prostu. 

Co to były za punkty?

- szukanie źródeł,

- szukanie orzeczeń (i zapisywanie ich i innych internetowych źródeł w zakładkach bądź drukowanie ich),

- dokładny plan danego rozdziału po przejrzeniu źródeł - razem z zaznaczaniem w książkach, które fragmenty pasują do poszczególnych podrozdziałów mojej pracy (każdy podrozdział zaznaczałam innych kolorem) oraz zapisaniem tego na planie pracy (czyli np. do danego podrozdziału dopisywałam „Prawo w Internecie - s. 66). Dzięki temu pisanie szło zdecydowanie sprawniej.

- pisanie poszczególnych podrozdziałów,

- sprawdzenie gotowego rozdziału - szczególnie pod kątem literówek, interpunkcji i poprawności przypisów (które polecam jednak robić koniecznie na bieżąco)

- ewentualnie poprawa rozdziału po uwagach promotora.


Chociaż z pisaniem dzięki takiemu planowi nie powinniście mieć większych problemów, to jednak mogą zdarzyć się małe kryzysy twórcze. Nie chodzi mi o przypadek braku chęci (taki „kryzys” to miałam co chwilę), ale moment, w którym coraz bardziej zagłębiłam się w temat, który stawał się coraz mniej zrozumiały. 

Lekarstwo? Porozmawiać o problemach merytorycznych z promotorem (w końcu od tego jest), albo odpuścić dalsze rozważania w tym obszarze. Praca magisterska to nie doktorat, nie musimy odkrywać nieodkrytego.


6. Sprawdzenie pracy pod kątem formalnym
W tym miejscu Wasze rozdziały magisterki właściwie już powinny być gotowe, więc dobrze przejść do lżejszych aspektów. Jeszcze raz sprawdźcie całość (a najlepiej poproście o to kogoś innego - znalezienie swoich literówek nie jest wcale proste), stwórzcie pełną bibliografię, skorygujcie plan pracy oraz napiszcie wstęp i podsumowanie

Dlaczego te dwa ostatnie punkty dopiero teraz? We wstępnie powinniśmy m.in. zawrzeć cele pracy, które często trudno przewidzieć przed jej napisanem. Z kolej podsumowanie to przecież element



***

Właściwie te sześć kroków to mój klucz do bezstresowego napisania magisterki

Co było najważniejsze? 

Nie rozplanowywałam sobie, że np. w tydzień czy miesiąc po prostu napiszę dany rozdział, ale od razu dzieliłam rozdziały na poszczególne cześć i przypisywałam do dat. Dzięki temu nie czekałam na flow, a po prostu wpisywałam dane zadanie (związane z magisterką) do codziennej listy obowiązków. 

Pisałam też raczej mało, a często - ok. 2 - 4 strony dziennie. W ten sposób nie zajmowało mi to całego dnia (zresztą ciężko o taki dzień, gdy pracujemy, a w weekendy chcielibyśmy też pokorzystać z życia czy pouczyć się), a praca trochę sama się pisała. 



Mam jeszcze kilka drobnych rad, które na pewno usprawnią Waszą pracę:



- Planując jakiś czas na napisanie rozdziału, zawsze róbcie to z zapasem czasowym 

Może wypaść Wam coś nieplanowanego w dzień, w który mieliście pisać, może zdarzyć się, że zwyczajnie Wam się nie chce, może okazać się, że pisanie idzie wolniej niż myśleliście. Dzięki kilkudniowemu zapasowi, nie będziecie się tym martwić.

- Gdy już siadacie do pisania, róbcie tylko to. 

Żadnych rozpraszaczy, Facebooczków, sprzątania. Jak macie z tym problem - polecam metodę pomodoro (aktualnie używam aplikacji Brain Focus i jest całkiem, całkiem).

- Gdy w trakcie pisania okaże się, że nie wiecie jakieś drobnej rzeczy, to nie zaczynajcie nagle szukać jej w panice po Internecie czy w książkach. 

Zapiszcie sobie w tym miejscu na czerwono, że później musicie to odnaleźć/sprawdzić/potwierdzić i wróćcie do tego po skończeniu partii na dany dzień. Albo w ogóle ze świeżą głową nazajutrz.

- Uzupełniajcie przypisy na bieżąco. 

Nigdy nie zostawiajcie tego na później, bo będzie to trwało dziesięć razy tyle plus skończy się jednym wielkim chaosem. Wiem z autopsji :(

- Róbcie kopie zapasowe!!! 

Może to oczywiste, ale wysyłajcie sobie co jakiś czas pracę magisterską na maila, zapisujcie w chmurze, w kilku miejscach na komputerze czy w dokumentach Googla. Poważnie. Mnie w czasie pisania III rozdziału siadł laptop, więc wiem, o czym mówię.

- Jeżeli czujecie się zmęczeni ciągłym pisaniem pracy w tym samym miejscu, zmieńcie je. 

Kto powiedział, że musicie ją pisać tylko w bibliotece? Równie dobre dla Was mogą okazać się kawiarnie, parki, a nawet pociągi.

- Gdy korzystacie z internetowych źródeł i macie taką możliwość, to pracujecie na dwa monitory. 

Mega ułatwienie. 



***


Na koniec przyznam się Wam do jednego: wiem, że tym postem Ameryki nie odkrywam, bo przecież prawie każdy z nas jest w stanie wypracować sobie taki plan pisania magisterki czy licencjatu. 

Ale jednocześnie, gdy rozmawiam ze znajomymi, to mało kto w ogóle planuje sobie szczegółowo pisanie pracy dyplomowej. Bo prostu wiedzą, że muszą do kiedyś tam ją napisać i jak mają „wenę”, to akurat do niej siadają.
Może u niektórych to działa, ale dla większości oznacza to pisanie na ostatnią chwilę i byleby napisać. Po przeczytaniu tego postu chyba wiecie już, że można to zrobić inaczej :) Powodzenia!


















Bullet journal to metoda kreatywnego planowania, która w duży skrócie polega na tym, że w czystym zeszycie (zazwyczaj w kropki) rozrysowujemy sobie własny, unikalny układ stron. W takim układzie możemy zawrzeć dosłownie wszystko - co zresztą potwierdza twórca całej idei, Ryder Carroll.

Bujo to miejsce, gdzie mamy możliwość kreatywnego wyżycia się, długofalowego, bardzo przemyślanego planowania czy używania zwykłych, codziennych to do list.

To od nas zależy, jaki kształt bullet journal ostatecznie przyjmie - co dla mnie przesądziło o sięgnięcie po niego. Oczywiście, od zawsze robiłam maślane oczy do pięknych notatek i bogato ilustrowanych rozkładówek na Pintereście czy Instagramie, ale ostatecznie to rozczarowanie istniejącymi na rynku kalendarzami i planerami, popchnęło mnie do bullet journala.

Wszystkie znane mi planery były dla mnie albo zbyt minimalistyczne i miałam wtedy za mało miejsca na własne notatki, listy itd., albo zbyt przeładowane elementami, z których nawet nie przyszłoby mi do głowy skorzystać. Czy ktoś kiedyś zakolorował ilość wypijanej kawy?! Chyba tylko po to, żeby wzmocnić swoją więź z tym napojem bogów :) A z taką opcją w planerze się spotkałam.

Dlatego, gdy zobaczyłam, że Pani Swojego Czasu wypuszcza nową, mniejszą wersję klasycznego Planera Pełnego Czasu, od razu pomyślałam, że to dobry pretekst, by spróbować "bujowania". Obawiałam się chyba tego, co większość - że tabelki wyjdą koślawe, a do tego codziennie będę musiała poświęcać masę czasu na ich rozrysowanie. Na szczęście do tematu podeszłam praktycznie, bo bullet journal to dla mnie przede wszystkim narzędzie. I jak na bujo, jest dość minimalistycznie i mało czasochłonne (pierwsze rozpisanie wszystkich rozkładówek zajęło mi z dwa wieczory, a przecież mam nawet elementy kaligrafii), ale przy tym estetyczne.

Jaki planer wybrać - recenzja Mini Planeru Pełenego Czasu 




Do rysowania tabelek, własnych układów czy wszelkiego rodzaju list, najlepsze są notesy w kropki. Dzięki nim nawet bez linijki narysujemy w miarę prostą linię. Takie kropki posiada właśnie wspomniany Mini Planer Pełen Czasu. A do tego, ma po prostu najcudowniejszy papier z jakim się spotkałam. Jestem notesowym zbieraczem, więc uwierzcie mi na słowo. To ten rodzaj papieru, w którym wszystkie litery wychodzące spod naszego długopisu wyglądają nagle tak jakoś zgrabnie i kształtnie. A my nie możemy się oderwać od pisania.

Małym minusem planera jest jednak to, że u mnie czasem brush peny (czyli mazaki do kaligrafii) przebijają na drugą stronę. Nie każdy i nie zawsze, ale zdarza się. Mnie to absolutnie nie przeszkadza, bo to jednostkowe przypadki i nie przebijają też w sposób znaczący, ale uznałam, że warto Was poinformować.

Skoro już napisałam o papierze, to wróćmy na moment do kwestii początkowej - okładki. Aktualnie w sklepie wszystkie się wyprzedały, ale możecie podziwiać mój na zdjęciu głównym u góry (jedną z trzech wersji). Te kafelki kojarzą mi się z Portugalią, czyli miejscem, które bardzo chciałabym odwiedzić w najbliższym czasie. Są z jednej strony subtelne jak delikatny szum oceanu, a z drugiej intensywne jak lizbońskie knajpki wypełnione dobrym winem i rozmowami (a przynajmniej tak to sobie wyobrażam :)).

Pod okładką kryje się dokładnie stron 179 stron w formacie nieco mniejszym od zeszytowego A5. Obawiałam się, czy będzie on odpowiedni do bullet journala, ale melduję, że daje radę. 

Na początku planera mamy spis treści - do samodzielnego uzupełnienia, a później rzuty miesięcy - tutaj także sami musimy wpisać poszczególne daty. A później już wiele kropkowanych stron, które zaraz pokażę, jak sobie zagospodarowałam. A, na końcu jest też praktyczna koperta - uwielbiam to rozwiązanie w planerach. 

Jak zacząć bullet journal?


Teraz przyszedł czas na konkrety, czyli moje pierwsze, testowe rozkładówki. Przyznam, że większość stron to inspiracja e-bookiem dołączonym do planera o tym jak w nim planować właśnie. Całość została jednak przeze mnie mocno spersonalizowana.

Przyświecały mi dwa cele:

- wszystko w jednym miejscu (życie prywatne, działania zawodowe, blogowe, domowe i wyjazdy)

- wykorzystanie rozkładówek, które sprawdziły się w starych kalendarzach i planerach oraz dodanie tych, których tam mi brakowało.

To połączenie wyszło u mnie na razie naprawdę nieźle, bo właściwie nie mam nieużywanych stron (no może poza tą z domowymi sprawami, za które po prostu jeszcze się nie zabrałam) i w końcu czuję, że mam nad wszystkim kontrolę. To miłe uczucie - mieć wszystkie najważniejsze sprawy pod ręką.

Moje pomysły na strony w bullet journalu


Podzielę się z Wami kilkoma inspiracyjnymi stronami, które po miesiącu używania zdecydowanie polecam. Wiadomo, że kluczem do bullet journala jest personalizacja, ale i ją trzeba sobie na pewnych wzorach wypracować.

Zaczynamy!

1. Rozkładówka tygodniowa

Czyli dla mnie najważniejsze miejsce, w którym wypisuję najpierw u góry wszystkie zadania na dany tydzień oraz luźne pomysły na czas wolny (tak, by spędzić go wartościowo). Następnie dopasowuję obowiązki do poszczególnych dni tygodnia - z kropkami obok, które zamalowuję, gdy uda mi się je wykonać.



Cały tydzień mieści się spokojnie na dwóch stronach - przez to jest czytelnie i mam "z lotu ptaka" widok na mój rozkład całego tygodnia. Dodatkowo, na dole wydzielonego miejsca dla każdego dnia, zapisuję wydarzenia - np. spotkania, paznokcie, kino, egzaminy - czyli punkty wpisujące się w plan dnia, ale niebędące zadaniami do odhaczenia. Zaznaczam je na kolorowo, dzięki czemu od razu rzucają się w oczy.

Ten tygodniowy układ jak na razie sprawdza się bez zarzutu - zdecydowanie wygrywa czytelnością i tym, że cały tydzień mam w jednym miejscu, a nie np. na osobnych stronach. Nigdy nie potrzebowałam tyle miejsca na listy zadań, a wiele kalendarzy takie układy oferowało.

2. Planer długoterminowy
 

To najfajniejsze narzędzie, która dosłownie skopiowałam od Kasi z Worqshop. Początkowe strony z miesiącami mam wypełnione na razie tylko na dwa miesiące wprzód, więc wszystkie dalsze daty zapisuję właśnie w tym planerze i kategoryzuję. To świetny pomysł na zanotowanie wizyt u lekarza, wyjazdów, urodzin. 

Zdjęcie troszkę ruszone, ale widać, o co chodzi 
3. Strony podróżnicze

  • bucket list - z podziałem na Polskę i świat
  • lista rzeczy do spakowania - sprawdza się na cotygodniowe wyjazdy na studia, ale też dalsze wycieczki. Zazwyczaj uzupełniam ją ołówkiem i potem zmazuję gumką albo tylko rzucam okiem kontrolnie, by sprawdzić, czy wszystko spakowałam
  • plany podróżnicze - to strona znajdująca się na końcu planera, gdzie bardzo luźno i niezobowiązująco planuję sobie kolejne wyjazdy



4. Prezentownik 

U mnie po prostu w formie prostych list z pomysłami na prezenty dla najbliższych mi osób. Muszę przyznać, że jestem naprawdę dobra w prezenty - ale to właśnie między innymi dlatego, że pomysły na nie zapisuję przez cały rok, a nie tylko w grudniu :)

5. Nawyki

Moje kolejne podejście do tego tematu - wcześniej miałam albo za dużo nawyków, albo za mało chęci. Teraz skupiłam się na naprawdę dla mnie najważniejszych, czyli jodze, piciu wody, zdrowym jedzeniu oraz czytaniu (min. dwie książki w miesiącu) i oglądaniu filmów (min. jeden w tygodniu).


Poza tymi dwoma ostatnimi pozycjami (muszę dla nich znaleźć inną formę monitoringu) wszystko się na razie sprawdza  - a kolorowy habit tracker to teraz jedna z moich ulubionych stron. 

6.  Planowanie publikacji postów blogowych i postów na social media 

To mój numer jeden, jeżeli chodzi o przewagę bullet journala nad zwykłymi, gotowymi planerami. W żadnym nie znalazłam miejsca na moją działalność w sieci, czyli planowanie publikacji wpisów na blogu, spisywanie pomysłów, planowanie social mediów.

Teraz w końcu mam to wszystko w jednym miejscu i mimo, że pochodzę do tego bardzo elastycznie, to jednak jest to dla mnie ogromnym ułatwieniem. Wymyśliłam, że planer publikacji będę tak długo, jak to będzie wyglądało estetycznie, wypełnianiała ołowkiem, żeby wciąż mieć to w jednym i tym samym miejscu.



Podobnie zero waste'owo (haha) podeszłam do kwestii pomysłów na zdjęcia, wpisy oraz posty na Facebooka i Instagrama. Używam Karteczek Pełnych Czasu (zaraz wyjdzie na to, że Budzyńska zapłaciła mi za ten wpis), które świetnie trzymają się dzięki swojej elektrostatyczności i można spokojnie przemieszczać je z miejsca na miejsce. Ja po prostu planuję wymieniać je na nowe, gdy zapełnię już te obecne i wykorzystam większość pomysłów.

Poza planerem postów i luźnymi pomysłami, mam też miejsce na "inne sprawy' - z blogiem zawsze coś wpadnie do tej kategorii, więc jeżeli też prowadzicie internetową działalność, to nie zapominajcie o takiej mniej sprecyzowanej przestrzeni.

PS Przy innym moim projekcie rozpisałam każdy post jeszcze dokładniej - podzieliłam tabelkę na: pisanie, korektę, autoryzację, zdjęcia oraz datę. Akurat przy Karce aż tak szczegółowo nie musiałam tego robić, bo mam już wypracowaną pewną rutynę, ale inspiracyjnie Wam wspominam, że można.

7. Wielka lista małych uciech

A na koniec mój mały smaczek, czyli, jak ja to sobie nazywam, "planowanie kreatywne", a raczej raczej ciut magiczne. Wierzę w czarowanie codzienności i to, że mamy duży wpływa na to, czy nasze dni będą pełne takich samych, automatycznych czynności, czy może jednak weźmiemy życie za rogi i będziemy zachwycać się pierwszym oznakami wiosny, gorącym latem i zapachem świątecznych pierników. 


Wydaje mi się, że taką umiejętność cieszenia się codziennością i doceniania tego, co mamy, zatracamy jakoś po liceum. Przynajmniej tak mówi moje doświadczenie. Na studiach zaczęłam więcej od siebie wymagać, myśleć długofalowo i martwić się tym, co przyniesie jutro, kolejny miesiąc i rok. W efekcie oczywiście bardzo łatwo było mi zapomnieć o tym, że fajne życie muszę sobie stworzyć sama, bo nikt tego za mnie nie zrobi. Czasy, gdzie co piątek po prostu szło się z paczką licealnych znajomych w miasto, a wspomnienia trochę "robiły się same", w jakimś stopniu dla mnie minęły. Dlatego próbuję za pomocą planowania znaleźć ich zamiennik.

Jest nim aktualnie właśnie "Lista małych uciech na wiosnę", która powstała w wyniku inspiracji tą od Kasi. To garść pomysłów, dzięki którym cieszę się pierwszymi cieplejszymi dniami, mobilizuję do spacerów i spędzam czas z bliskimi nie tylko przez telewizorem czy przez kabel. Ja potrzebuję takiego bulletowego kopa, żeby robić fajne rzeczy i wcale się tego nie wstydzę. Jeżeli Wy też - inspirujcie się, ile wlezie!



***


Dajcie znać, czy Wy planujecie w bullet journalu i jeżeli tak, to pochwalcie się swoimi sprawdzonymi metodami. Pytajcie też, gdy macie jakieś obawy albo problem związane z takim systemem planowania. Ekspertem nie jestem, ale co sobie poplanowałam, to moje!




















































































Mój pierwszy bullet journal

by on 13:20
Bullet journal to metoda kreatywnego planowania, która w duży skrócie polega na tym, że w czystym zeszycie (zazwyczaj w kropki) rozrysow...


Kiedy w liceum wyjeżdżałam na pierwsze samodzielne wyjazdy, za cel obierałam głównie większe, europejskie miasta. Chciałam zobaczyć „kawałek świata”, poczuć wielkomiejski klimat, zobaczyć inne życie i miejscowości. Potem, już na studiach, odkryłam (czy może raczej przypomniałam sobie), że nie tylko za granicą mogę zobaczyć fascynujące miejsca. 

Zamieszkałam we Wrocławiu i szczerze go pokochałam, w międzyczasie moje serce skradło także Trójmiasto. Ale wciąż były to bardzo oczywiste wybory, o których wszyscy wiedzą.

Prowadząc bloga aspirującego do bycia blogiem podróżniczym (a może po prostu wypełnionym niesamowitymi miejscami), zaczęłam jednak rozglądać się za czymś nieco innym. Za miejscami trochę schowanymi, z dala od świata, blisko przyrody. Za czymś „świeżym”, co nie będzie kolejnym miastem, hotelem i taka samą jak wszędzie fancy kawiarnią.

Tak natrafiłam na bloga Travelicious, a później na książkę „Odetchnij od miasta” - o której zresztą już Wam wspominałam. W obu miejscach znalazłam takie agroturystyki i wyjątkowe opcje noclegowe w całej Polsce, że naprawdę otwierałam oczy ze zdziwienia, że mam pod nosem takie skarby! No dobra, może niekoniecznie pod nosem. Większość z nich ma zarezerwowane terminy rok w przód, a ceny nie należą do najniższych. Ale mimo to po kolej chciałabym odwiedzić wszystkie miejsca na poniższej liście.

Lista powstała na bazie wspominanych wyżej materiałow, a także po prostu moich luźnych poszukiwań w sieci. Większość stanowią miejsca, które wyobrażam sobie jako idealną oazę do zaszycia się na kilka wiosennych dni z dobrą książką, notatnikiem i laptopem. Dni, podczas których można się wyciszyć, cieszyć porannym słońcem, śniadaniem przygotowanym przez właścicieli i prostymi przyjemnościami. Niby to banalny obrazek, ale na tę chwilę tak dla mnie wygląda szczęście i chciałabym, żebyście też mogli tego doświadczyć!

Na liście uwzględniłam również miejsca idealne na godzinną wycieczkę i po prostu zobaczenie czegoś innego - co niekoniecznie wiąże się z koniecznością wydania dużej kwoty na nocleg ;)
I to pewnie do nich i mnie uda się dotrzeć najszybciej.

10 wyjątkowych miejsc w Polsce na weekend, tydzień albo całe życie (wybór należy do Was) : 


1. Siedlisko Sobibór (Polesie Lubelskie)



Chyba każdy z nas marzył w dzieciństwie o prawdziwym domku na drzewie, a Siedlisko Sobibór to marzenie spełnia. Można tam zamieszkać w nowoczesnych domkach osadzonych w konarach drzew, a na posiłki spotykać się w nowoczesnej stodole. To miejsce, w którym modernistyczna forma przeszklonych domków, miesza się z dźwiękami lasu, szumem rzeki i wszechobecnym spokojem.

Fb: https://www.facebook.com/siedliskosobibor/



2. Tatra Glamp (Bukowina Tatrzańska)


Moja najnowsza obsesja, odkąd kilka miesięcy temu zobaczyłam na Instagramie zdjęcie ośnieżonych domków, przypominających igloo, zlokalizowanych na stoku góry… Chyba najpiękniejsza zimowa lokalizacja, jaką ostatnio widziałam, a do tego w tak przystępnym miejscu jak Bukowina Tatrzańska.

Tatra Glamp określa się jako „luksusowy kemping” i gościła niedawno np. Jessicę Mercedes, co sprawiło, że o wolny termin naprawdę niełatwo. Jak tylko odłożę sobie wystarczającą kwotę, to będzie pierwsze miejsce z tej listy, które odwiedzę przyszłej zimy.

Fb: https://www.facebook.com/TATRAGLAMP/



3. Ogród Pełen Lawendy (małopolskie)


Zawsze zachwycałam się Prowansją, ale dopiero jak odkryłam Ogród Pełen Lawendy, to poszperałam po Internecie i zobaczyłam ile lawendowych pól mam na wyciągnięcie ręki, bo w całej Polsce! Jedynym utrudnieniem jest wstrzelenie się w krótki sezon kwitnięcia lawendy, przypadający zazwyczaj na czerwiec i lipiec.

Ale gdy już uda się dotrzeć właśnie np. Do Ogrodu Pełnego Lawendy (koło Krakowa), to naprawdę można się rozmarzyć. Albo urządzić sobie sesję fotograficzną - na polach lawendy fotografują się młode pary, dzieci, psiaki i oczywiście blogerki ;)

Fb: https://www.facebook.com/Ogród-pełen-lawendy-234255756959807/



4. Alpakarium (Rudka)


Jedno z moich ukochanych miejsc na tej liście, mimo, że jeszcze tam nie dotarłam. Ale czytając na ich Facebooku o życiu codziennym uroczych alpak (osobiście przepadam za Bońkiem!), zdążyłam mimochodem bardzo związać się z tym miejscem. Alpakarium zlokalizowane jest blisko wschodniej granicy i poza hodowlą alpak, znajdziemy tam też pensjonat i pyszne jedzenie. Jak mówią właściciele:

Co dzień może się trafić inna potrawa, nie mamy stałego menu. Na śniadanie proponujemy szwedzki stół. W ramach kolacji podajemy pyszne zupy, danie główne i mały deser na koniec. Eksperymentujemy sobie ze staropolskimi przyprawami, regionalnymi przysmakami, warzywami, owocami i ziołami z naszego ogrodu. Uwielbiamy szlachtycze - babcine pierogi drożdżowe wypełnione świetnie doprawioną masą z ziemniaków, domowej roboty kluski śląskie i pierogi z kaszą gryczaną lub soczewicą, czy kotlety mielone zaprawiane musztardą i śliwką…

Nie wiem, jak Wy, ale ja już cała jestem zaśliniona!

Jeżeli nie jesteśmy gośćmi pensjonatu, na same wizyty w Alpakarium bądź spacery z alpakami trzeba się umówić drogą mailową.

Fb: https://www.facebook.com/alpakarium/


5. Farma Dyniowa Pumpkin Farm Warsaw



Kolejna krótka, sezonowa atrakcja zlokalizowana bardzo przystępnie - pod Warszawą. Jeżeli jesteście miłośnikami jesiennego klimatu i nie uważacie go za depresyjny, ale kojarzy Wam się z: dyniową latte, wieczorami pod kocem i Harrym Potterem, to miejsce, w którym na pewno się odnajdziecie.

Z tego, co widziałam, białe i pomarańczowe dynie są bardzo fotogeniczne, więc spodziewajcie się zdjęć z tego miejsca przyszłej jesieni.

Fb: https://www.facebook.com/farmapowsin/



6. Zamek Moszna (Dolny Śląsk)



Dopóki nie zaczęłam działać na rynku ślubnym, nie miałam pojęcia, że Dolny Śląsk i opolskie może pochwalić się tyloma wspaniałymi zamkami i pałacami. Za dzieciaka rodzice co prawda organizowali nam z bratem przeróżne wycieczki, ale odbywały się one raczej szlakiem jury krakowsko-częstochowskiej (tutaj zobaczycie mój wpis z sentymentalnej wycieczki po Jurze) i nie pamiętam ich już tak dobrze. Dlatego moim wielkim odkryciem było to, że na Dolnym Śląsku jest tego od groma.

Jednym z fajniejszych obiektów, których akurat nie odwiedziłam jeszcze zawodowo, jest Zamek w Mosznie. Okej, nazwa jest mało fortunna, ale dajcie mu szansę, bo… On wygląda zupełnie jak z Disneya. Patrząc na niego, od razu mam przed oczami Śpiącą Królewnę, Piękną i bestię, a może nawet i Harrego Pottera. Punkt obowiązkowy dla fanów takich klimatów.

Fb: https://www.facebook.com/zamekmoszna/


7. Domy na wodzie - Houseboat



Przepadam za morzem. Za szumem fal, moczeniem stóp w wodzie, spacerami przy zachodzącym słońcu i tym uczuciem, kiedy patrzy się w morską dal. Niesamowite. Porównywalnym uczuciem musi być weekend spędzony na pływających domkach, które oferuje Houseboat - w Kamieniu Pomorskim, Szczecinie i Świnoujściu. Tylko czemu nie słyszałam o tym przed odwiedzeniem Szczecina?!

Fb: https://www.facebook.com/portamarehouseboat/


8. Hobbitówa (Krzywcza)


Jeżeli domki na drzewie, pola lawendy czy disneyowski zamek nie zrobiły jeszcze na Was wrażenia, to co powiecie na chatkę jak z Hobbita? Nie jestem miłośniczką serii, ale nawet ja się podekscytowałam, gdy zobaczyłam tę przeuroczą miejscówkę ukrytą pośród lasów, z dymiącym się kominkiem. Jeżeli znacie fana Tolkiena, to chyba nie ma lepszego prezentu urodzinowego, zapewniam.

Fb: https://www.facebook.com/hobbitowa/


9. Uroczysko Zaborek pensjonat (Kresy Wschodnie)


Teraz coś dla wszystkich tych, którzy chcą zaszyć się w szczerym polu, pośród przyrody i drewnianej architektury. W Uroczysku macie okazję zamieszkać w starym wiatraku „Koźlak”, poznać potrawy i kulturę Kresów Wschodnich, a także pokąpać się w okolicznym zalewie. Taki troszkę powrót do dawnych czasów, kiedy pogody nie musieliśmy sprawdzać w telefonie, jedzenie smakowało nawet bez zdjęcia, a rozmowy przychodziły gładko. Przynajmniej ja to tak sobie idealizuję.

Fb: https://www.facebook.com/Pensjonat-Uroczysko-Zaborek-377377995623371/



10. Lapońska Wioska Kalevala (Borowice)



Większość z miejsc z tej listy kojarzyłam już dość dobrze wcześniej, ale ten punkt miałam tylko gdzieś lakonicznie zanotowany jako „Lapońska Wioska”. Co oczywiście brzmi super, ale gdy przypadkiem na ich Instagramie odkryłam, że mają własny DOMEK MUMINKÓW, to serce zabiło mi mocniej.

Więc tak, w Lapońskiej Wiosce w Karkonoszach możecie zamieszkać w wiszących namiotach, namiocie wikinga, namiocie lapońskim i całorocznych hamakach, ale ja przepadłam widząc Domek Muminków. To moja najukochańsza bajka z dzieciństwa (zresztą teraz można powiedzieć, że też, bo zdarzały się zimy, kiedy owinięta w koc wracałam wraz z Tove Jansson do zimowej Doliny Muminków) i od dawna planowałam wypad do fińskiego Moominlandu, by jeszcze raz na moment wrócić do tego świata. A tu proszę, mogę ot tak zarezerwować sobie nocleg w malutkim Domku Muminków, co zresztą zaraz uczynię - boję się, że są wśród Was inni psychofani i pisząc to, zdradzam skrzętnie chroniony sekret! ;)

Z dodatkowych atrakcji Wioski, można tam zrelaksować się w tradycyjnej saunie albo po prostu wpaść na wycieczkę z przewodnikiem. Winter wonderland odnaleziony!

Fb: https://www.facebook.com/kalevalapl/?__tn__=%2Cd%2CP-R&eid=ARB86oCb4ZSxSqKhn4kLm6WVUDNzcpqZFsKxtLMCsllck4Gq5vzkBWZPW-fdswY39fHMRuk86YrkdWAZ